Felietony 4 maj 2019 | Redaktor

Jak każdemu pisarzowi zdarza mi się wysyłać moje teksty do różnych wydawnictw i redakcji. Zdarza mi się też dostawać cudze teksty do oceny. W obu tych przypadkach moje doświadczenia są nieprzyjemne.

      

Jarosław Jakubowski

pisarz, poeta, dziennikarz

Po pierwsze, wysyłając własny utwór w nadziei jego publikacji, musisz przygotować się na brak odpowiedzi. Milczenie – oto co otrzymasz w zamian za swoje godziny, dni, tygodnie i miesiące spędzone nad sztuką, powieścią czy tomem wierszy. Rzecz jasna za każdym razem spodziewasz się czegoś innego. Że ten po drugiej stronie co najmniej skrobnie kilka zdawkowych słów – podziękuje za fatygę, napisze że zapozna się z propozycją. Nic wielkiego. Czasem i takie kłamstewko wystarcza do tego, żeby było jakoś normalniej. Ale zdecydowana większość ludzi decydujących o tym, co powinno, a co nie powinno zostać wydane, najzwyczajniej w świecie olewa takie formy współżycia społecznego. Oni po prostu nie odpisują i już. Możesz się na to wściekać, ale najgorsze co zrobisz – to kiedy dasz upust zniecierpliwieniu i na przykład po kilku miesiącach wyślesz zapytanie, co z twoją propozycją. Wtedy od biedy możesz spodziewać się odpowiedzi. „Dziękujemy za ponaglenie. Niestety, nie skorzystamy z Pani/Pana propozycji”. Zwróć proszę uwagę na słówko „ponaglenie”. Emocjonalnie nacechowane, zdradzające rozdrażnienie interlokutora. Możesz go sobie wykreślić z listy. I czekać dalej na brak odpowiedzi.

Kiedyś, w czasach gdy listy pisało się na papierze listowym i wkładało w nie sporo wysiłku nie tylko intelektualnego, brak odpowiedzi uchodził za afront. Dziś, w czasie e-maili, to norma. Ale kiedyś w ogóle było jakoś lepiej, co wie każdy średnio rozgarnięty konserwatysta. Odpowiedzi na propozycje wydawnicze, zwłaszcza te odmowne, miały w sobie polot i same mogły uchodzić za odrębny gatunek literacki. Wystarczy przejrzeć łamy dawnych numerów „Wiadomości Literackich” czy „Twórczości”, gdzie neutralizacją grafomanów zajmowali się Słonimski czy Szymborska. Poświęcali im jednak swój czas i zdolności. Nie chcę przez to powiedzieć, że grafomani zasługują na coś więcej, ale nawet oni mają prawo do odpowiedzi.

Osobnym zagadnieniem we współczesnej e-pistolografii (tak właśnie proponuję pisać) są listy kolegów po piórze, którzy wysyłają ci swoje płody literackie, żebyś podzielił się swoją opinią. Czasem chodzi o utwierdzenie się w przekonaniu o genialności dzieła. W zasadzie niemal zawsze o to chodzi. Wiadomo przecież, że kolega nie będzie wysyłał ci byle czego, więc również nie byle czego oczekuje w zamian. Jeśli w ogóle zdecydujesz się odpowiedzieć, a zakładam, że jesteś człowiekiem dobrze wychowanym i nieodpowiadanie na listy uważasz za grubiaństwo, masz dwa wyjścia. Napisać szczerze co myślisz albo napisać nieszczerze, że myślisz co innego niż myślisz. W obu przypadkach narażasz się na kłopoty. Bo kiedy napiszesz szczerze koledze, że to co ci przysłał jest do bani (oczywiście używając słów bardziej wyszukanych), ryzykujesz utratę kolegi i pozyskanie kolejnego wroga. Kiedy zaś odpowiesz kłamliwie, że udało mu się stworzyć nowatorskie w swej wymowie, a może i w formie dzieło, robisz krzywdę i jemu, i sobie, a właściwie swojemu sumieniu. Możesz rzecz jasna odpowiedzieć rabinicznie, wykładając powyższe argumenty, ale bądź pewny, że wtedy kolega literat odbierze to jako wyraz twojego kunktatorstwa, by nie powiedzieć tchórzostwa. Ponieważ jestem świadom ogromu trosk spadających wraz z prośbą o opinię na barki adresata, już dawno temu zaprzestałem wysyłania moich utworów do literackiej konfraterni. Literatura, ten turniej garbusów, jak to genialnie ujął Miłosz, już i tak pełna jest różnorakich kwasów wydzielanych przez urażoną dumę. Po co ponad miarę mnożyć byty i narażać braci swych na męki wyższego rzędu? ♦

 

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor