Felietony 4 sty 2019 | Redaktor

Paolo Sorrentino jest wielkim reżyserem, kto wie, czy nie największym z obecnie żyjących. Ma wyraźny charakter pisma i bierze się za bary z najważniejszymi kwestiami, takimi jak sens życia, miłość, przemijanie.

 

Jarosław Jakubowski

pisarz, poeta, dziennikarz

Macza to w sosie społeczno-politycznym, uzyskując efekt wielowymiarowego dzieła sztuki filmowej. We „Wszystkich odlotach Cheyenne’a” przyjrzał się życiu przebrzmiałej gwiazdy rocka, „Wielkie piękno” był malowniczym freskiem ukazującym rzymską bohemę u progu XXI wieku, „Młodość” – czułym spojrzeniem na starzejących się wielkich artystów. W najnowszym filmie „Oni” wraca do świata polityki, o którym opowiadał też jego wcześniejszy film „Wielki” (o premierze Bettino Craxim), ale także serial „Młody papież” (tyle że tu chodziło o politykę państwa watykańskiego).

Bohaterem „Onych” uczynił Sorrentino najbardziej kontrowersyjnego polityka i biznesmena Italii ostatnich dekad, czyli Silvio Berlusconiego, powszechnie kojarzonego ze słynnymi imprezami „bunga bunga”, które ostatecznie pogrzebały jego karierę polityczną. Ale w filmie Sorrentino do głównego bohatera zbliżamy się powoli, najpierw obserwując życie Sergio - „czeladnika” w celebryckim świecie, który za wszelką cenę chce zbliżyć się do „Pana Prezesa”, żeby ten pomógł mu zrobić karierę w polityce albo biznesie (albo jednym i drugim). Mamy więc cały korowód wspaniale sfilmowanych scen imprez, wypełnionych tłumem atrakcyjnych kobiet i mężczyzn. Tyle że, jak można było się spodziewać, dla Sorrentino współczesne bachanalia są tylko pretekstem do pokazania samotności ludzi. I młodzi, i starzy marzą o innym, lepszym życiu, ale zwykle spotyka ich rozczarowanie. Nawet w kulminacyjnej scenie zabawy w posiadłości Berlusconiego następuje moment, w którym piękne dziewczyny zaczynają widzieć absurd swojej sytuacji. Z ich twarzy znika zalotny uśmiech, a zachwyt „Prezesem” ustępuje poczuciu nudy.

A sam Berlusconi? To wielka, kolejna już u Sorrentino, kreacja Toniego Servillo. Ten doświadczony aktor, wspaniale poprowadzony przez mądrego reżysera, pokazał człowieka, który za wszelką cenę chce oszukać przemijanie, tworząc wokół siebie bańkę barokowego przepychu, poddając się licznym zabiegom odmładzającym, otaczając się młodymi dziewczętami. Jedna z nich, Stella, jest inna od pozostałych. Gdy Silvio próbuje się do niej zbliżyć, odmawia, mówiąc że jego oddech jest taki, jak oddech jej dziadka. Ani przyjemny, ani nieprzyjemny. Po prostu jest oddechem starego człowieka. Trudno o bardziej wymowne pokazanie przepaści między młodością a starością. Młodością, jeszcze niepewną swoich pragnień, a starością, która już wie, że znalazła się po drugiej, ciemnej stronie księżyca.

Silvio u Sorrentino ma twarz smutnego błazna, który z doklejonym uśmiechem dopytuje odchodzącą żonę, dlaczego tyle lat z nim była, skoro uznała, że jest potworem. Odpowiedzi nie uzyskuje. Reżyser nie osądza swojego bohatera, przygląda mu się uważnie, pokazuje jego człowieczeństwo jako mieszaninę sprzeczności.

W jednej z ostatnich scen Silvio, już jako premier, odwiedza poszkodowanych w trzęsieniu ziemi. Pyta, czego im trzeba. Parę osób krzyczy: „Chcemy Chrystusa! Oddajcie nam Chrystusa!”. Chodzi o rzeźbę ze zniszczonego kościoła. Starsza kobieta mówi, że uciekając przed kataklizmem zgubiła protezę zębową. Jakiś czas później wprowadza się do nowego mieszkania, a na stole czeka prezent od Berlusconiego – nowa proteza. Dźwig podnosi z ruin figurę Chrystusa, a ratownicy z pietyzmem kładą ją na gruzach. Potem odpoczywają po akcji, siedzą w długim rzędzie paląc papierosy. Nad nimi spoczywa uratowany Chrystus. Scena piękna i wieloznaczna, pozostawiająca widza z zatykającym mowę wzruszeniem.

 

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor