Felietony 28 sty 2018 | Redaktor

„Przedszkole wszechświata pulsuje bezpiecznym ciepłem”: jeszcze jedna pointa Herberta, która starczy za wiele pracowitych tomów.

Wojciech Stanisławski

członek zespołu kuratorów Muzeum Historii Polski

współpracownik tygodnika „W Sieci”

Przerobiwszy w ostatnich latach sporo literatury wczesnodziecięcej, nie potrafię dość nacieszyć się tym spiskiem przeciw okrucieństwu, który zawiązali pisarze, wydawcy, dziadkowie i rodzice. Puszyste misie, owieczki, kózki, psy i koty tańczą w kręgu, przekomarzają się w przedszkolu, w którym nie może zdarzyć się nic gorszego niż przyjacielska sprzeczka kończąca się zgodą. I jeśli wizja Izajasza gdzieś spełnia się już teraz, to na szmaragdowych łąkach „Świnki Peppy” czy „Baranka Timmy”, gdzie wilk mieszka wraz z barankiem, pantera z koźlęciem razem leżą, a cielę i lew pasą się społem.


Oczywiście, i w ziemskich rajach istnieją różnice stylów: inaczej wygląda braterstwo ludzi i zwierząt w pastelowych bajkach pana Józefa Wilkonia, inaczej w koszmarnych, osypujących się brokatem rymowankach. Komu „Kubuś Puchatek” Milne’a w kongenialnym przekładzie Ireny Tuwim, komu – zwulgaryzowana przez Disneya, niekończąca się niczym serial „Na Wspólnej” opowiastka o wiecznie takim samym tygrysku i prosiaczku. Niemniej wyobrażenie dobrego świata pozostaje bardzo podobne, wiejskie i dziewiętnastowieczne: zarówno we współczesnej „Maszy i niedźwiedziu”, jak w „Pomysłowym Dobromirze” sprzed 40 lat najlepiej, gdy podłoga jest z drewna, na ścianie kołysze się wahadło zegara, a lampa naftowa rzuca ciepłe światło.


Takiego świata już nie ma, ale w książeczkach dla dwulatków trwa on w najlepsze: legion misiów usypia pod pierzynami, panoramiczne książki-rozkładanki otwierają po horyzont krajobrazy sytej wsi, gdzie drewniane zydle dojarek stoją podle obory, koguty tkwią na strzesze, a kózki brykają wokół. Podobnie jest zresztą i w lekturach dla kilkuletniej już młodzieży: wieczorem czytamy, zaśmiewając się na głos i z kłębkiem smutku w gardle, o dzieciach z Bullerbyn i rekreacjach Mikołajka, chociaż dobrze wiemy, że w Bullerbyn albo nie ma już żadnych dzieci, albo rozciągają się tam „no-go zones”, a Mikołajek nie wraca już do domu całe popołudnie, grając po drodze w kulki, w gałę i organizując napad Indian na dyliżans, tylko – o ile w ogóle chodzi do szkoły publicznej – odwożony jest prosto pod dom, by ustrzec go jeszcze przez chwilę przed dealerami MDMA i wojnami gangów.


Wiele więc się zmienia, ale jedno się nie zmienia: próby chronienia dzieci przed okrucieństwem świata. Oczywiście, prawdziwe wyzwanie zaczyna się wówczas, gdy przestajemy zachowywać się jak na poły mityczny ojciec Buddy, który usiłował ukryć przed synem całe zło, cierpienie i śmierć, i zaczynamy o nich opowiadać, starając się, by ta prawda nie poraziła, usiłując złagodzić jej kontury. W tej najtrudniejszej konkurencji też zdarzają się mistrzowie: ze złem (ale ze złem dającym się oswoić) spotykają się bohaterowie książek Wojciecha Widłaka, Joanna Papuzińska napisała „Asiunię” o dziewczynce z lat wojny, która pewnego dnia traci dom i mamę, a wstrząsająca „Maja z księżyca” Katarzyny Babis (Wydawnictwo Widnokrąg) przeprowadziła się jakiś czas temu z domu „do dużego, białego pokoju, w którym nie ma żadnych zabawek”, gdzie ma „wielu służących, tak, że w ogóle nie musi wstawać z łóżka”, ale przez cały czas jest blada i smutna.


Można więc opowiedzieć i o białaczce, i o łapance, podobnie zresztą, jak o rzeczach pięknych, choć też niełatwych dla dorosłego narratora – choćby o cudzie narodzin, tak, żeby nie była to ani bajeczka o bocianie, ani atlas położnictwa. Czasem wydaje mi się, że wszystkie te starania są częścią wielkiej gry toczonej między tymi, którzy pragną wprowadzić dzieci miękko w świat i tymi, którzy pragną je zranić, zniszczyć, wypalić im oczy – albo, w najlepszym razie, nie poświęcają im żadnej myśli, zajęci swoimi żądzami i chciwością. Po jednej stronie są rodzice, dziadkowie i pisarze, po drugiej – wydawcy pornosów umieszczanych w kioskach na wysokości głowy sześciolatka, fotoreporterzy popołudniówek („Wstrząsające zdjęcia z wypadku na autostradzie!”) i pospolici żule.


Od dłuższego czasu nie mogę zrozumieć, czemu po tej drugiej stronie stanęli ludzie, promujący tzw. pomnik Rzezi Wołyńskiej – 14-metrowy koszmar z brązu, którego centralny element stanowią monstrualne widły z nadzianym na nie niemowlęciem z jelitami wypływającymi z brzucha. Nadal mam nadzieję, że rzecz ta nie pojawi się ani w toruńskim parku, gdzie wedle ostatnich doniesień prasowych ma być niebawem odsłonięta, ani nigdzie.

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor