Film 17 mar 2017 | Redaktor
Zła się ulęknę… Recenzja filmu „Zło we mnie”

Kadr z filmu "Zło we mnie"/Materiały prasowe

„Zło we mnie” to groza niespieszna, wymagająca cierpliwości i skupienia. Oz Perkins snuje swą opowieść niemrawo, ale w tym szaleństwie jest metoda.

Nie ulega wątpliwości, że współczesny horror ma nam wiele do zaoferowania. Zauważyć można jednak pewną tendencję. Twórcy optują raczej za kreowaniem grozy subtelnej, klimatycznej, nie stroniąc przy tym od sztampy w słusznej sprawie. Wśród tego typu produkcji wyłowić można perełki, które potrafią połechtać miłośników gatunku. „Zło we mnie” Oza Perkinsa jest właśnie takim obrazem.
Okiem kamery przenosimy się do mieściny Bramford. To tam położona jest katolicka szkoła dla dziewcząt. Nadszedł czas ferii zimowych, więc rodzice zabierają swoje pociechy do domów. Dwie z nich – Rose (Lucy Boynton) i Katherine (Kiernan Shipka) – zostają w bursie. Atrakcyjna Rose jest typem imprezowiczki, nie lubi tracić czasu. Postanawia zasymulować chorobę i opóźnić przyjazd rodziców tylko po to, by spotkać się z chłopakiem (chcąc wyjaśnić bardzo istotną kwestię). Uśpiona czujność personelu (zostały tylko dwie opiekunki) daje świetną okazję do wymknięcia się z budynku, wszak młodość ma swoje prawa. Z kolei młodsza uczennica – Kat – to ekscentryczna introwertyczka. Jej wizje, nieco dziwne zachowania, ukradkowe uśmiechy i twarz niezdradzająca żadnych emocji podpowiadają nam, że dziewczyna może skrywać jakąś tajemnicę. Dyrektor nie może skontaktować się z jej rodzicami, więc zmuszona jest czekać, będąc póki co pod opieką niechętnej niańczyć młodszą koleżankę Rose. Śnieżna sceneria i praktycznie opustoszały budynek szkoły stają się z czasem świetnym fundamentem przedstawionej historii, niczym w „Lśnieniu” Kubricka. Ale to nie koniec, bowiem na innym torze narracyjnym spotykamy niejaką Joan (Emma Roberts), tajemniczą dziewczynę, która najprawdopodobniej zmierza w kierunku Bramford. Na stacji benzynowej natrafia na nią pewne małżeństwo, które postanawia jej pomóc i podwieźć do celu…
Do pierwszej połowy filmu nasuwa nam się mnóstwo pytań, reżyser szczędzi na odpowiedziach, bawiąc się z widzem, aż do wyjaśniającego (prawie) wszystko finału. W suspensie siła, chciałoby się rzec.
Reżyserem, a zarazem scenarzystą „Zła we mnie” jest Osgood „Oz” Perkins, syn Anthony’ego Perkinsa, doskonale znanego z roli Normana Batesa w „Psychozie” Hitchcocka. Junior nie zasłynął może jako wybitny aktor (epizody w „Legalnej blondynce” czy „To nie jest kolejna komedia dla kretynów”), ale opisywany tutaj debiut reżyserski należy zaliczyć do wyjątkowo udanych. „Zło we mnie” to groza niespieszna, wymagająca cierpliwości i skupienia. Perkins snuje swą opowieść niemrawo, ale w tym szaleństwie jest metoda. Tempo działa tutaj na korzyść atmosfery. Każdy „akt” ma nam coś do powiedzenia, każda bohaterka wnosi coś  istotnego do całości, stając się finalnie częścią układanki. Podobają mi się zabiegi reżysera, zarówno początkowa zabawa w zgaduj-zgadulę, jak i końcowe rozwiązanie, gdzie akcja nabiera tempa i wszystko zostaje niejako wywrócone do góry nogami. Twórcy fundują nam istny rollercoaster – na początku podjeżdżamy powoli pod górę, by za chwilę z impetem zjechać w dół w akompaniamencie przyspieszonego bicia serca.  Perkins umiejętnie korzysta z gatunkowego dorobku klasyków, zmyślnie żonglując kliszami. Mamy tu bowiem pobrzmiewające mniej lub bardziej wyraźnie echa takich dzieł jak chociażby wspomniane „Psychoza” i „Lśnienie”, „Dziecko Resemary” czy „The Canal”.
„Zło we mnie” to także sprytnie przemycony dramat. Podczas seansu zwróćmy uwagę na takie elementy jak przewijający się co rusz aparat telefoniczny, kalendarz czy pusta droga (w którą Kat wpatruje się w początkowych scenach filmu), a uświadomimy sobie, że ten koncepcyjny „skok w bok” może być furtką do reinterpretacji. Być może…
Obsada spisała się naprawdę przyzwoicie. Szczególnie młodziutka Shipka, z twarzy której może nie wyczytamy zbyt wiele, ale przecież o to twórcom chodziło. Oprócz niej na ekranie pojawiają się znana chociażby z obrazu „Nerve” czy serialu „American Horror Story” Emma Roberts, a także weteran filmowy - James Remar.  Ścieżka dźwiękowa – niezwykle klimatyczna, świetnie dobrana do poszczególnych scen (te pobrzękiwania mandoliny tonące po chwili w kakofonicznym oceanie robią wrażenie).
Debiut Perkinsa juniora to z pewnością pozycja godna uwagi. Być może nie jest to film dla mas, a wielu zarzuci mu monotonię i miejscami odtwórczość, ale wprawny (i cierpliwy) widz doceni wyjątkową umiejętność reżysera w budowaniu klimatu. „Zło…” idealnie wpisuje się we współczesny nurt gatunkowy (tworząc swoistą „nową falę”), do którego przebojem wdarły się takie perły jak chociażby „Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii” czy „Coś za mną chodzi”. Takich produkcji łakną wygłodniali miłośnicy nietuzinkowego kina.
Paweł Baranowski

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor