Kultura 15 lut 2017 | Redaktor
Mia i Sebastian walczą o Oskary

„La la land” to cudowny musical z genialną choreografią i pięknym śpiewem. Emma Stone i Ryan Gosling  wprowadzają widza w świat lekkości, uroku i piękna.

Wydaje się, że musicale są formą, po którą współcześnie reżyserzy sięgają z rzadka. Trudno powiedzieć, czy dlatego, że jako takie się przeżyły, czy nie ma odpowiednio zdolnych aktorów (w to akurat wątpię), czy może widz XXI wieku nie chce już wierzyć w niego i nią, którzy najpierw się zwalczają, potem współpracują, aż wreszcie zakochują i żyją długo i szczęśliwie.

Na „La la land” szłam z mieszanymi uczuciami. Pora była późna, a jako wyżej wspomniany widz XXI wieku nie jestem przekonana do „tańczy, śpiewa i cieszy się na ekranie”. Jednak pragnienie ujrzenia Emmy Stone (niezapomniana z „Birdman” i ze „Służących”) przełamało moją niechęć. Ryan Gosling też ma zresztą moc przyciągania… Poza tym czasem mam w kinie większy apetyt na „żyli długo i szczęśliwie” niż na „nie żyli, pozostawili po sobie trudne myśli i rozpacz”.

Film jest cudowny. Tak, tak. Cudowny, a nie tylko dobry. Cudowny i mądry. Historia dwojga ludzi, którzy zmagają się z życiowymi – zawodowymi pragnieniami, którzy wbrew wszystkiemu i wszystkim walczą o realizację siebie, własnych marzeń i którzy przy tym usilnie próbują stworzyć związek. To wystarcza na dobrą fabułę. Mamy zdolnych, nieprzeciętnych, urokliwych, utalentowanych, mających ciekawą historię bohaterów. Film opiera się na nich i konsekwentnie prowadzi widza przez ich świat. To, wyrażając się potocznie, wciąga i nie pozwala widzowi się oderwać od ekranu. Tym bardziej, że różne doświadczenia tych dwojga mogą być bliskie każdemu odbiorcy (i młodemu, który przeżywa to samo, co oni, i starszemu, który dobrze pamięta trud obierania własnej drogi).

I gdyby to nie był musical, można by w tym miejscu zakończyć recenzję. Ale to jest musical. Z genialną choreografią, pięknym śpiewem, dobrze dobranymi lokacjami, na których tle wdzięcznie tańczą on i ona. Emma Stone i Ryan Gosling niczym Fred Astaire i Ginger Rogers (oczywiście zdaję sobie sprawę z hiperbolizacji tego porównania) wprowadzają widza w świat lekkości, uroku i piękna. Jest w ich tańcu i śpiewie coś z miłosnej gry, coś z żartu i coś z zachwytu życiem. Patrzyłam zaczarowana. Tym mocniej, że to bardzo współczesna choreografia z poczuciem humoru i lekkim napięciem.

W filmie pojawia się zróżnicowana muzyka. Sporo tu jednak swingu i jazzu zaspokajającego smakosza tego rodzaju dźwięków. Myślę, że warstwa muzyczna poruszy każdego, komu daleko do disco polo i równie mało wyrafinowanych gatunków.

Nie napiszę, jak kończy się historia uroczej Mii i Sebastiana. Jest to niewątpliwie dobre (a nie cudowne) zakończenie. Dające powód do myślenia oraz moim zdaniem do refleksji, ile warto poświęcić dla… Gdybym była reżyserem tego filmu, pewnie chciałabym zakończyć inaczej, ale jako człowiek dojrzały wiem, że byłoby to nie fair wobec życiowej prawdy.

BeWu

 

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor