Kultura 3 mar 2018 | Redaktor
Miłość inna niż wszystkie [RECENZJA FILMU]

Guillermo del Toro po raz kolejny otwiera przed nami podwoje swojej bogatej wyobraźni. „Kształt wody” nie jest może opus magnum meksykańskiego reżysera, ale poszczególne elementy tego dzieła potrafią zachwycić.

Eliza Esposito (Sally Hawkins) pracuje jako sprzątaczka w amerykańskim rządowym obiekcie badawczym, znajdującym się gdzieś na peryferiach miasta. Kobieta jest niema od dziecka, ale radzi sobie doskonale. Poza tym zawsze może liczyć na pomoc swoich przyjaciół – Zeldy Fuller i Gilesa. Nasza bohaterka to niezwykle wrażliwa osoba, wykazująca się niespotykaną wręcz empatią, co będzie miało swoje konsekwencje. Każdy dzień Elizy wygląda niemal tak samo, jednak pewnego dnia los wywraca jej życie do góry nogami. Do ośrodka przywieziona zostaje dziwna humanoidalna istota wyłowiona z wód Amazonki. Trwa zimna wojna, rządy Stanów Zjednoczonych i Związku Radzieckiego prześcigają się w „nowinkach”, które pomogłyby im zwyciężyć w tym wyścigu i nie tylko. Odkryte stworzenie jest dla USA wielką szansą na przeważenie szali. Wraz z cenną „przesyłką” do placówki przybywa agent rządowy Richard Strickland (Michael Shannon), który ma trzymać pieczę nad całym projektem. Z czasem poznajemy go jako człowieka o sadystycznych skłonnościach, gotowego zrobić wszystko dla dobra sprawy i swojego stanowiska. Sytuacja przybiera dramatyczny obrót, gdy Eliza odkrywa, że w ośrodku przetrzymywany jest swoisty królik doświadczalny. Kobieta potajemnie odwiedza stworzenie, karmiąc je jajkami i racząc muzyką z płyt winylowych. Między z pozoru różniącymi się diametralnie postaciami zaczyna kwitnąć relacja, która wystawi człowieczeństwo wielu bohaterów tej opowieści na ciężką próbę. Miłość jest silniejsza niż śmierć. Reżyser w niezwykle przewrotny, charakterystyczny dla siebie sposób kreśli nam te prawdę na ekranie. Przed Wami nieszablonowa love story.


Guillermo del Toro to człowiek o niezwykłej wrażliwości, wykazujący się nieprzeciętną inwencją. Może nie wszystkie jego dzieła przejdą do historii kinematografii, ale w dorobku ma kilka perełek, np. genialny „Labirynt fauna”. Najnowszej produkcji Meksykanina raczej nie postawiłbym na równi z historią Ofelii, nie zmienia to jednak faktu, że to kawał porządnego kina. Merytorycznie mamy tu istny kalejdoskop koncepcji, wątków i klisz. „Kształt wody” to gatunkowy kociołek, z którego co rusz wyciągamy inny smakołyk. Fundament to oczywiście opowiedziana z baśniowym sznytem historia miłosna rodem z „Pięknej i Bestii”. Po drodze dostajemy (chwilami dość brutalny) thriller z domieszką dramatu. Nie zabraknie też zabawnych momentów (świetne kwestie w wykonaniu Octavii Spencer). Ale to nie koniec, bowiem twórcy sprytnie (choć chwilami szyjąc wszystko zbyt grubymi nićmi) wplatają w obraz kwestie homofobii, rasizmu, upadku kulturalnego czy politycznego – charakterystyczne dla niespokojnego okresu lat 60. Del Toro robi to wszystko świadomie, na własną modłę, mieszając realizm tamtych czasów z fantazją, podając całość w genialnym audiowizualnym sosie. Scenografia i zdjęcia to chyba największe atuty obrazu. Już sam początek – kamera snująca się leniwie po pomieszczeniach całkowicie zalanych wodą – zwiastuje nam nietuzinkowy seans. Dodajmy do tego przepiękną muzykę Alexandra Desplata („Grand Budapest Hotel”), a otrzymamy produkcję niesamowicie działającą na zmysły. Nie można także zapominać o znakomitych kreacjach aktorskich. Sally Hawkins w roli uroczej Elizy spisuje się wyśmienicie. Gra gestami i mimiką w zupełności wystarczyła, by stworzyć zapadającą w pamięć postać. Na uwagę zasługują także: Richard Jenkins w roli Gilesa, sympatycznego geja wykazującego się ogromną empatią, Octavia Spencer jako Zelda Fuller, przezabawna przyjaciółka Elizy, czy też świetny Michael Shannon w roli bezwzględnego, wyrachowanego agenta.



W gruncie rzeczy „Kształt wody” to baśń dla dorosłych opowiadająca o jednostkach wyjętych poza nawias, zmuszonych radzić sobie w czasach niesprzyjających ich „inności”. To także film o miłości ponad podziałami. I choć czasem wizje del Toro mogą budzić pewne wątpliwości, ocierając się o kicz, groteskę, a czasem nawet docierając do granicy dobrego smaku, to i tak finalnie wsiąkamy w ten magnetyzujący klimat.



Wielu zarzuca obrazowi przerost formy nad treścią. Myślę, że jednak twórcy serwują nam uczciwą proporcję. Pytanie tylko, czy owoce nieokiełznanej wyobraźni meksykańskiego wizjonera trafiają w Wasze gusta. Jeśli tak, bez zastanowienia rezerwujcie miejsca w kinie.

 

Paweł Baranowski

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor