Kultura 3 cze 2017 | Magdalena Gill
Mój kolega Karol został świętym

fot. Anna Kopeć

– Organizował dla nas maturalne zjazdy w Rzymie i Castel Gandolfo. Prosił, bym recytowała polskie wiersze. Słuchał ich, jak nikt na świecie – opowiada Halina Kwiatkowska, wieloletnia aktorka Teatru Starego w Krakowie, która zaczynała karierę, grając w spektaklach z Karolem Wojtyłą.

Magdalena Gill: Jakim aktorem był Karol Wojtyła?

Halina Kwiatkowska: Wspaniałym. Wyróżniającym się nie tylko formą prezentacji, ale również ideą postaci, którą kreował. Mówię tu o Teatrze Rapsodycznym, który tworzyliśmy wspólnie przez kilka lat podczas okupacji, bo tylko wtedy był aktorem, potem już nigdy. Zdążyliśmy wspólnie, w piątkę, przygotować siedem premier. To, co Karol robił podczas tych spektakli, było zawsze niezwykłe. Nawet nas – jego przyjaciół z teatru – zaskakiwało. Jego pomysłowość, głębia, traktowanie swojej roli – to wszystko było dla nas niespodzianką.

Jako aktor był doceniany przez środowisko?

Na jednej z premier – „Panu Tadeuszu” – był obecny Juliusz Osterwa (aktor, reżyser, teoretyk teatru, założyciel eksperymentalnego Teatru Reduta – przyp. red.). Mieliśmy wielką obawę, co powie na temat tworzonego przez nas teatru. Karol grał wtedy Jacka Soplicę, potem księdza Robaka. Niemcy w Generalnej Guberni poprzyczepiali na wielu kamienicach głośniki, które ryczały po niemiecku komunikaty oznajmiające, jak to świetnie powodzi im się na froncie wschodnim. Kiedy Karol zaczął wygłaszać spowiedź księdza Robaka, za oknem rozryczała się ta znienawidzona przez nas szczekaczka. Potem Osterwa zajął się w swojej recenzji wyłącznie Karolem Wojtyłą, tak go zafascynował. Nie mógł się nadziwić, że tak młodziutki aktor nie tylko zachwycał formą postaci, dykcją czy głosem, ale potrafił zrobić coś niebywałego – wygrać pojedynek polskiej mowy ze znienawidzoną niemiecką. A jednak niedługo potem, kilka dni zaledwie, Karol nas oficjalnie poinformował na próbie, że nie będzie aktorem, tylko zaczął studiować teologię na tajnych kompletach.

To był dla Was szok?

Dla mnie to nie było zaskoczenie, bo cały czas byliśmy świadkami jego niesłychanej pobożności. Już od czasu Wadowic ta pobożność była obserwowana przez innych ludzi. W naszym kościele nieraz leżał krzyżem i się modlił. Już w gimnazjum było wiadomo, że jest inny, odrębny jeśli chodzi o to swoje poczucie pobożności. To był chłopiec, który już w młodych latach uczył się w domu obcych języków, czytał bardzo trudne, filozoficzne książki.

Jak się poznaliście?

Gdy miałam 14 lat, ojciec został dyrektorem państwowego gimnazjum w Wadowicach. Przenieśliśmy się wtedy z Brzeska do Wadowic. Karol chodził do tego gimnazjum, a ja do żeńskiego, bo nie było koedukacji. Nasze równoległe klasy się zaprzyjaźniły, bo wspólnie robiliśmy teatr szkolny. Graliśmy dużo i mieliśmy nawet niezłe wyniki. Do głównych ról wybierano przeważnie Karola i mnie. W „Antygonie” ja grałam Antygonę, on mojego narzeczonego Hejmona, w „Balladynie” – ja znowu rolę tytułową, a on Kirkora – mojego męża. W tym spektaklu zresztą zagrał jeszcze drugą, dużą rolę w zamian za chłopca, który się źle zachowywał i mój ojciec za karę zabronił mu grać. Karol wszedł za niego dzień przed premierą. Mógł, bo – jak się okazało – tę drugą rolę też znał na pamięć, a jego Kirkor ginął na wojnie na początku sztuki. I trzecim, może najważniejszym z ważnych przedstawień, była komedia „Śluby panieńskie”. Karol grał tam Gucia, zakochanego w Anieli, w którą wcielałam się ja. Mimo że był chłopcem poważnym i niezwykle pobożnym, zagrał tę rolę komediową bardzo dowcipnie, zabawnie i inteligentnie. Mieliśmy z tym naszym teatrem ogromne powodzenie. To była pierwsza część naszej przyjaźni.

Ale była też między Wami rywalizacja, którą Jan Paweł II później wielokrotnie Pani wypominał.

Kiedyś przyjechała do Wadowic niezwykła aktorka Kazimiera Rychterówna, która prezentowała recitale mówione poezji. Cztery gimnazja poszły jej słuchać. Była wspaniała, a my z Karolem – zachwyceni. Po występie poszliśmy za kulisy prosić ją, by została jurorem naszego międzyszkolnego konkursu recytatorskiego. Zgodziła się i za miesiąc do nas przyjechała. Pamiętam, jak podczas konkursu Karol prezentował w auli gimnazjalnej arcytrudny filozoficzny poemat Norwida pt. „Promethidion”. Mówił to niezwykle prosto, zrozumiale, bez cienia egzaltacji, która była wtedy modna wśród aktorów na całym świecie – i w kinie, i w teatrze. Ja mówiłam „Deszcz jesienny” Staffa. Potem okazało się, że dostałam pierwszą nagrodę, a on drugą. To nie było sprawiedliwe, nie wiem, dlaczego tak się stało. Potem, gdy jeździłam do Watykanu, Karol śmiał się i groził mi palcem, mówiąc: „Tyś mnie wtedy pokonała”. Bardzo kochał Norwida, to był jego ulubiony poeta, którego często cytował w swoich homiliach.

O tych pierwszych latach przyjaźni z Karolem Wojtyłą opowiada Pani szczegółowo w monodramie „Wielki Kolega”, a także w książce pod tym samym tytułem. Jan Paweł II czytał ją?

Oczywiście wysłałam mu egzemplarz i odesłał mi minirecenzję, w której napisał: „Najwięcej mi się podobały te nasze lata młodzieńcze, kiedy byliśmy w Wadowicach”. Zdaliśmy maturę w 1938 roku i wszyscy mówili, że my oboje na pewno będziemy aktorami. Oboje jednak zdaliśmy na polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Oni się przeprowadzili z ojcem do Krakowa, bo Karol stracił matkę jako małe dziecko. Nie powodziło im się za dobrze. Na polonistyce spędziliśmy tylko rok, bo wybuchła wojna.

W czasie wojny woziła Pani listy od Mieczysława Kotlarczyka z Wadowic do Karola Wojtyły, do Krakowa.

W pierwszym roku okupacji wróciłam do Wadowic i – by nie zostać wywiezioną do Niemiec na roboty – zapisałam się na roczny kurs krawiectwa. Wtedy zaprzyjaźniłam się z domem Kotlarczyków, głównie z Mietkiem, który był przyjacielem Karola jeszcze przed wojną, choć był od niego starszy o 12 lat. Mietek był doktorem polonistyki, bardzo inteligentnym człowiekiem, niezwykłą osobowością. Przez rok woziłam przez zieloną granicę z Wadowic, które były Reichem do Generalnej Guberni w Krakowie, listy od Mietka do Karola. Był już w nich zalążek teatru słowa, o którym oni obaj marzyli.

Tajny Teatr Rapsodyczny stworzyliście podczas okupacji w piątkę. Poza Waszą trójką jeszcze Danuta Michałowska i Krystyna Ostaszewska. Próby odbywały się u Karola Wojtyły w domu.

Zrobiliśmy siedem tajnych premier. Pokazywaliśmy je w salonach odważnych ludzi, bo to było ryzykowne przedsięwzięcie. Całą okupację prezentowaliśmy w tym podziemnym teatrze polską, cudowną poezję i prozę, które były zakazane przez Niemców. Na szczęście nigdy nas nie złapali. Bardzo wszyscy kochaliśmy ten nasz nowy zawód, ale Karol – jak już wspomniałam – nagle na jednej z prób oznajmił, że on jednak nie zostanie aktorem, bo zaczął studiować teologię i chce być księdzem.

Karol nie został aktorem, ale z Panią nigdy nie zerwał kontaktu. Monika – Pani córka – była pierwszym ochrzczonym przez niego dzieckiem. Jak dowiedziała się Pani, że został papieżem?

Byłam w domu w Krakowie, gdy zadzwonił telefon. Dzwonił przyjaciel, najlepszy polski aktor. Oznajmił: „Halinko, gratuluję, twój kolega i przyjaciel został papieżem”. To był Tadeusz Łomnicki, który przeniósł się do Warszawy i został członkiem komitetu centralnego partii. Oni wiedzieli pierwsi. Wiele godzin upłynęło, zanim komunistyczne władze zdecydowały się przekazać tę informację ludziom za pośrednictwem telewizji. Dopiero wtedy pobiegłam na rynek, gdzie tłumy wiwatowały z radości.

Zaraz po wyborze Karola Wojtyły na papieża wystawiła Pani spektakl na podstawie jego sztuki „Przed sklepem jubilera”.

Zdobyłam tę sztukę od jego przyjaciół. Przygotowałam spektakl w Domu Literatów, przyszły tłumy. Skróciłam go do trzech osób – ja grałam Żonę, Jurek Bińczycki mojego Męża, a Tadek Malak – Pana Boga, czyli właściciela sklepu. Wielu dziennikarzy pyta mnie, czy zdobyłam wtedy rękopis tej sztuki, ale ja tego nie pamiętam. Wiem tylko, że to była pierwsza rzecz, jaką zrobiłam, gdy został papieżem.

Pani często gościła w Watykanie.

Nie tylko ja. Karol wielokrotnie zapraszał naszą kilkudziesięcioosobową grupę, która zdawała maturę w 1938 roku w Wadowicach. Chyba nikt na świecie nie miał takich zjazdów, jak my. Świętowaliśmy 50-lecie matury w Rzymie, a 55- i 60-lecie w Castel Gandolfo. Mieszkaliśmy we wspaniałych warunkach, blisko jego siedziby. Odprawiał dla nas specjalne Msze święte, mówił dla nas homilie. Bardzo dużo czasu spędzaliśmy na posiłkach, podczas których słuchał każdego z nas. Pytał o nasze życie w Polsce, jaka jest Polska, Wadowice i Kraków. Był tak zadowolony, gościnny, ciepły. Był z nami szczęśliwy.

Często wspominał Waszą wspólną teatralną drogę?

Miałam zawsze małą satysfakcję podczas tych spotkań. Siedzieliśmy przy stołach ustawionych w podkowę i na jego prośbę stawałam vis a vis niego i mówiłam polskie wiersze. Słuchał ich, jak nikt na świecie. To był najlepszy mój słuchacz. Nigdy przedtem ani potem takiego nie miałam.

Pisała Pani do niego listy?

Bardzo często. Zawsze byłam globtroterką. Jeździłam po całym świecie i z każdej mojej wycieczki zdawałam mu relację. Pamiętam, jak mnie zbeształ, gdy zachwycałam się Hiszpanią. Odpisał, żebym pamiętała, że Polska też jest pięknym krajem. Zachowałam od niego wszystkie listy, a jest ich bardzo wiele, bo odpisywał na każdy. Najpierw ręcznie, potem na maszynie, a w końcu na komputerze. Szybko wszystkiego się uczył.

Ostatni raz spotkaliście się w Polsce podczas pielgrzymki w 2002 roku, czy była Pani potem jeszcze w Watykanie?

Niestety, już nie udało się pojechać. W 2002 roku zaprosił nas na kolację w kurii krakowskiej, podczas ostatniej pielgrzymki do Polski. Czekaliśmy na niego dwie godziny. To był ostatni wieczór przed odlotem. Miał napięty program, powiedziano nam, że pewnie już nie przyjdzie. Ale w końcu przywieźli go na tym wózku. Jego choroba zrobiła na mnie ogromne wrażenie – bezwładne nogi, to jak mówił czy jadł, spadające z widelca jedzenie. Jednocześnie on był taki szczęśliwy, że nas widzi. A nas zostało już tylko trzynaścioro.

Kiedy ktoś z Was odchodził, docierały pożegnania z Rzymu?

Bardzo byłam dumna, gdy dotarł bardzo długi list z Watykanu na pogrzeb mojego ojca, który był nie tylko dyrektorem gimnazjum, w którym uczył się Karol, ale także jego nauczycielem greki i łaciny. Karol tłumaczył się, że nie może być obecny na pogrzebie. Jego list został przeczytany z ambony w kościele.

W czym Pani zdaniem tkwiła świętość Karola Wojtyły?

Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Był normalnym, zwykłym człowiekiem. W jakiś sposób – jak już mówiłam – odrębnym, choć trudno tę odrębność wytłumaczyć. Raz w Watykanie na naszym zjeździe mówił nam, jak przeżył wybór na księdza i rezygnację z aktorstwa. Porównywał się do brata Alberta (malarza, który zrezygnował z kariery, by poświęcić życie bezdomnym – przyp. red.). To był jeden, jedyny raz, kiedy otwarcie nam o tym mówił. Ale na temat jego świętości nie potrafię nic powiedzieć, może poza tym, że kiedy dokonał tego wyboru, było to dla mnie oczywiste.

Modli się Pani do niego?

Świętym został mój kolega, do którego całe życie mówiłam po imieniu. Modlę się codziennie – to modlitwa za niego i do niego.

Dlaczego postanowiła Pani stworzyć monodram „Wielki Kolega”?

Prezentuję w nim fragmenty poezji z naszego wspólnego teatru słowa i wspominam przyjaźń z Karolem Wojtyłą, która trwała 70 lat w różnych etapach mojego życia. Jestem chyba jedyną osobą, która dostąpiła takiego szczęścia. Sama ten monodram wymyśliłam i już 14 lat go prezentuję. Ciągle są zamówienia. Zawsze się denerwuję, że się pomylę, ale w ciągu 14 lat jeszcze to się nie zdarzyło.

Halina Kwiatkowska

96-letnia aktorka 18 maja była gościem bydgoskiej Fundacji „Wiatrak” i podczas obchodów 97. urodzin św. Jana Pawła II prezentowała monodram „Wielki Kolega”.

Pani Halina przez większość swojego życia była związana z Teatrem Starym w Krakowie. Jeszcze trzy lata temu występowała na scenie w sztuce z Krzysztofem Globiszem, który grał jej syna.

Jednocześnie przez 40 lat była pedagogiem Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie – uczyła m.in. piosenki, wiersza i prozy. 20 lat była też członkiem popularnego kabaretu polityczno-literackiego w krakowskiej Jamie Michalika.

Jej pasją było zawsze zwiedzanie świata. – Amerykę znam doskonale, Europę świetnie – poza Albanią – Azję i Afrykę też zjeździłam. Nie byłam tylko w Ameryce Południowej. Najbardziej udała mi się wycieczka po Stanach, gdzie byłam sama przez 6 tygodni i po Ziemi Świętej – opowiada. Drugą jej pasją był samochód. – Zawsze byłam od niego uzależniona. Nawet brałam udział w rajdzie, w którym zajęłam trzecie miejsce – wspomina pani Halina.

Magdalena Gill

Magdalena Gill Autor

Zca Red. Naczelnego