Kultura 6 maj 2019 | Redaktor
Tramwaj na kursie z konwencją [RECENZJA]

fot. Maciej Piąsta, Teatr Wielki w Łodzi/materiały festiwalowe

Przedstawienie okazało się kolejną wersją „Tramwaju” z silnymi akcentami na samodzielność i oryginalność - pisze Jarosław Jakubowski. Produkcję Teatru Wielkiego w Łodzi w sobotę (4 maja) obejrzała publiczność Bydgoskiego Festiwalu Operowego.

„Tramwaj zwany pożądaniem” Tennessee Williamsa czytamy poprzez film Elia Kazana z Vivien Leigh i Marlonem Brando w rolach głównych. Te kreacje odcisnęły nieścieralne piętno na dramacie, którego prapremiera miała miejsce dawno, bo w roku 1947. Od tego czasu „Tramwaj” jedzie z powodzeniem przez sceny całego świata, ale Brando jest i pozostanie jego emblematem.

Opera lubi dobrze napisane dramaty, więc nic dziwnego, że André Previn skomponował muzykę, a Philip Littell napisał libretto na podstawie tekstu Williamsa. Polska prapremiera tego dzieła miała miejsce ledwie rok temu w Teatrze Wielkim w Łodzi. Reżyserii podjął się wybitny specjalista Maciej Prus.

Muzyka Previna dobrze chwyta klimat sztuki i momentami jest jak muzyka ilustracyjna filmu, a nie opery. Raz po raz moje niewprawne ucho pochwycało wstawki jazzowe, niekiedy zabrzmiało mi klimatem „Błękitnej rapsodii” Gershwina. W sumie muzyka dość eklektyczna i współczesna w sam raz na tyle, żeby nikt nie zarzucił jej wtórności. Moje niewprawne ucho podpowiada, że to duża sztuka stworzyć muzykę do znanego dzieła tak, aby go nie zdominowała. Inna sprawa, czy muzyka to dzieło niesie. Może nie taki był nawet zamiar, bo przecież palmę pierwszeństwa ma tu historia, czyli losy trzech postaci, a w zasadzie konflikt pomiędzy dwójką głównych – Blanche DuBois i Stanleyem Kowalskim.

Joanna Woś i Szymon Komasa, którzy wystąpili w tych rolach, musieli pociągnąć całe przedstawienie. Blanche jest na scenie niemal bez przerwy i z podziwem patrzyłem na Joannę Woś, która podźwignęła ten ogrom tekstu i dźwięków. A przy tym musiała jeszcze być Blanche DuBois, ale nie Vivien Leigh. Od początku do końca utrzymała swoją postać w ryzach uroczej, szamoczącej się między przeszłością a teraźniejszością kokietki, która kończy na pętli tramwajowej. Patrząc na początkowe partie wyśpiewywane przez Joannę Woś i Aleksandrę Wiwałę (Stella Kowalski) zastanawiałem się, jak wypadnie Brando, to znaczy „Polaczek” Kowalski. Komasa zrobił to, co mógł zrobić najlepszego i zagrał to po swojemu, choć podczas gdy miotał się po scenie, nieokrzesany duch Marlona unosił się nad nią. Kiedy Komasa-Kowalski zdjął majtki, siedząca obok mnie pani dość głośno jęknęła, a ja już w wyobraźni widziałem jak wszystko osuwa się w skandalik obyczajowy charakterystyczny dla scen teatralnych. Ale nie, na jęknięciu się skończyło, Stanley wdział jedwabną piżamkę.

Akcja biegnie wartko, człowiek nie ma czasu, żeby się wynudzić, przebieg mija pomyślnie aż do braw końcowych. Scenografia jest funkcjonalna, umieszczona na obrotówce, co przywodzi na myśl „Wirówkę nonsensu”, tekst Janusza Głowackiego późniejszy od „Tramwaju” o mniej więcej 20 lat, ale równie dobrze oddający stan ducha następnego pokolenia – pokolenia dzieci Blanche i Stanleya. Choć może raczej Stanleya i Stelli, bo Blanche, jak wiadomo, wylądowała na pętli.

Przedstawienie okazało się kolejną wersją „Tramwaju” z silnymi akcentami na samodzielność i oryginalność. „Tramwaj” Williamsa zawsze jest w ruchu kolizyjnym z konwencją, więc zadaniem motorniczego-reżysera jest w porę zmienić ustawienie torów, żeby cała maszyneria pojechała w pożądanym kierunku. Maciejowi Prusowi i całemu zespołowi ta sztuka udała się i za to biłem jej wraz z całą widownią szczere brawa.

Jarosław Jakubowski

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor